Cześć…
Dziś spróbuję napisać Wam co
słyszę na ostatnio wydanej płycie Davida Gilmoura „Rattle that lock”
Otóż jak wielu z Was jestem
zwolennikiem Pink Floydów i ich twórczości. David Gilmour należał do Pink Floyd
i to będzie zawsze podkreślane, bezpośrednio ale także w jego stylu grania,
brzmieniu charakterystycznej gitary, itd. Zawsze będzie kojarzony z naszą
ulubioną grupą wszech czasów.
Przesłuchałem tąj właśnie
płytę po wielokroć i dlatego zabiorę głos – swój głos w tej sprawie. Otóż to moje odczucia,
moje spostrzeżenia.
Czy którykolwiek z krytyków
płyty posłuchał ją przynajmniej 10 razy, czy słuchając jej zadawał sobie takie
pytania jak ja? Pozostawiam to do przemyślenia.
Moim pytaniem nr jeden był
tytuł i okładka płyty… co to może znaczyć… Mogę się domyślać, tak jak wielu
krytyków uważa że wie co autor, artysta miał na myśli…
Tytuł i cała płyta wg mnie – tak jak ja to widzę – to nic innego
jak wyrwanie się z zaszufladkowania Davida Gilmoura jako jednego z Pink Floyd.
To może być też podsumowanie dorobku artysty, który przez dziesiątki lat był
wsadzony w stereotyp. Co do Floydów, przypomnę całej rzeszy niedowiarków
muzycznych, że każda płyta Pink Floyd była inna, były inne je wyznaczniki, inna
wizja.
Sam doświadczyłem tego jak będąc zafascynowany moją pierwszą kupioną
płytą „Dark Side of the Moon” zafundowałem sobie drugą „Animals” z 1977 roku.
Całą płytę odkryłem po jakiś 7 latach, bo wydawała mi się jakąś dziwną pomyłką,
zwłaszcza po geniuszu Dark Side…. Dziś tak nie uważam, uważam ją za bardzo
dobrą i jednocześnie niedocenianą płytę Pink Floyd z bardzo wnikliwą warstwą
tekstową oraz nieprzeciętnymi możliwościami gitarowymi w przypadku „Dogs”
David jest samodzielnym
artystą – tak artystą, który świadomie wie co robi i założę się o przysłowiową
rację, że dzisiejsi krytycy tej płyty zmienią zdanie.
Wracając do płyty:
Artysta pokazuje nam
warsztat możliwości gitarowych, wokalnych, aranżacyjnych oraz wychyla się poza
sztywne ramy floydowskie, ale po kolei :
W pierwszym utworze 5AM –
słyszę po prostu poranek taki rześki, lekki poranek z ukochaną przy boku, z
typowymi riffami gilmourowskiej gitary, której nie sposób nie odróżnić. Utwór
mówi do mnie „tak moi drodzy wstałem, biorę się powoli do pracy….”
Drugi utwór jest już wszystkim doskonale znany, utrzymany
w lekkiej tonacji nawiązujący do tego co pisałem we wstępie – „myślicie że stać
mnie tylko na granie we Floydowskiej tonacji?”
Faces of Stone – twarze w
kamieniu… tu David kokietuje nas niedomówieniami zarówno muzycznymi (prawie jak
z francuskiego portu nadbrzeżnego) połączonymi w śmiertelnie poważny ton…
okraszone tą gitarą….
Czwórka – oj oj….ależ
pięknie się zaczyna… prawie przypomina Poles Apart z „Division Bell” ale nie
jest tym utworem co podkreśla po około minucie. Piękna ballada, na fortepian i
gitarę. . … można się zakochać….
Następny utwór David znowu
wychodzi poza konwencję – rozpoczyna prawie w stylu country, gdzie ten motyw
snuję się przez całą kompozycję, bardzo ciekawa mieszanka. Ciekawie
skomponowana i zarazem lekka…
In Any Tongue uderza w
klimaty profloydowskie, troszkę może za wcześnie wyciszona, ale nie dam sobie
resztek włosów obciąć, że taki był zamysł artysty… może po to żeby w myślach
został ten utwór?
Beauty – to przecież
opisanie nutami, oddanie piękna swej drugiej połówki , ciekawe przestery,
miękko zagrane, charakterystyczna solówka, tym razem z cały czas towarzyszącym
fortepianem, mogłaby trwać w nieskończoność….
Ósemka na płycie mnie powaliła…
Coś co wykracza poza horyzont. Ktoś taki, kto tak myśli jest wizjonerem. Często
jego prace nie są odbierane przychylnie przez żyjących.. David Gilmour pokazał
tu że jest wizjonerem. Myślę, że tą jazzową nutę stworzył z myślą o Polly…
Kochani nie lekceważcie tego utworu… Jest genialny… pokazuje jak możemy się
mylić. Kompozycja – majstersztyk a klimat… tylko siedzieć i słuchać oczywiście z ukochaną, muzyki na żywo..
Rozmawiając z wieloma osobami widzą zadymioną knajpkę jazzową, gdzie powoli
sączy się wino, gdzie czas się zatrzymał…. Bajka….Dla mnie kapitalne!
Today…. To utwór połączenia
chóru oraz głosu i gitary Davida... Na sam koniec tej płyty artysta zabiera nas
do ukochanych brzmień swojej gitary, pozwala się rozmarzyć… gdzieś w tle ledwo
słyszalne partie instrumentów smyczkowych…
Zostawia nas tak z takim niedomówieniem… jakby chciał
powiedzieć że jeszcze to nie koniec
Płyta zdecydowanie do
słuchania w domu, w spokoju, do kontemplacji muzyką, do delektowania się każdym
dźwiękiem najlepiej z ukochaną osobą przy boku, bo przecież David stworzył tą
płytę z Polly Samson. :D
Wszystkim otwartym na muzykę
polecam
Piotrek Floydomaniak
Marchewa Wszędobylski